Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o kanty, o łaty i świdry, któremi dekoracje bywają podlepiane
— Boże!... Boże!... — wołała.
Lecz huczny marsz turecki, grany w tej chwili przez orkiestrę, głuszył jej jęki.
Raz jeszcze uniosła się na rękach, pragnąc powstać koniecznie, lecz purpurowy płomień przesunął się jej przed oczami, w piersiach zabrakło oddechu, krwawa piana wydobyła się na usta.
Tysiące nożów przeszywało jej wnętrzności... z łoskotem upadła znów na podłogę.
Czuła, że umiera, lecz już o pomoc wołać nie mogła. Krwawe plwociny dławiły ją, stygnąc na zbielałych wargach; ręce opadły wzdłuż ciała, a tylko palce poruszały się chwilami, jakby pragnąc znaleźć jakiś punkt oparcia.
Wreszcie oczy stygnąć zaczęły, wlepione nieruchomo w belki, zawieszone nad jej głową... chrapnęła kilkakrotnie, jak konające zwierzę, i pozostała z oczyma otwartemi, z ustami oblanemi krwią, z głową wciśniętą kurczowo pomiędzy ramionami.
Skonała.
Orkiestra grała ciągle, hałasując przeraźliwie — na scenie drżące od zimna cyganki próbowały czardasza, podnosząc wysoko nogi, obute w czerwone buciki.
W garderobie mężczyźni pili wódkę, chcąc