Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - I tacy bywają.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ki, otwierając albumy, opierając się o gablotki. Cała zuchwałość warstw niższych, skoro poczują się panami sytuacji i płacą za swą obecność, zaczęła ujawniać się teraz — zuchwałość trywjalna, natrętna, ciekawa. Antek nawet powoli przysuwał się do kontuaru, chcąc z „młynarczanką porezonować“.
Lecz panna nie miała ochoty do wszczynania rozmowy, bo z miną obrażonej królowej powstała i zadzwoniła powtórnie.
Kośtalowa złożyła ręce nabożnie.
— Wieczny odpoczynek! — wyszeptała, machinalnie zwracając oczy ku sufitowi.
Nastała chwilowa cisza, przerywana tylko sapaniem Kośtalowej i skrzypieniem butów Antka.
Porljera uchyliła się.
— Gotowe! — zawołał poseur. — Proszę do altany.
Antek porwał się z miejsca.
— Jazda! — zawołał z galanterją i ruszył naprzód, prowadząc po wąskich schodkach kręconych cały orszak weselny, szeleszczący krochmalnemi spódnicami i pozostawiający za sobą smugę śmiechu, benzyny i taniej kolońskiej wody.
Na samym ostatku prowadzono, a raczej niesiono Marcysię, która w ostatniej chwili znalazła nadnaturalną siłę do stawienia czynnego oporu.