Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

od ósmej. To wstyd tak ludzi wodzić, co cały tydzień pracowali.
Inni przyświadczali, kiwając głowami. Widok tej wysokiej czarno ubranej kobiety imponował im. Stali zbici w masę, mieniąc się czerwonawą barwą cegły, którą koszule ich i spodnie obsypane były. Niektórzy mieli i twarze także z lekka zabarwione, jakby zmaczane w anemicznej posoce.
Helena oddychała ciężko. Nigdy jeszcze nie stanęła tak oko w oko z tymi, co są na dole społeczeństwa.
— Mego męża nie ma w domu! — zaczęła.
Lecz ten sam chłop z batem w ręku przerwał jej brutalnie:
— Wiemy, wiemy, ale my tu na niego zaczekamy, choćby do świtu. My napróżno chodzić tu i tam nie będziemy. Zaczekamy!
Odwrócił się do gromady.
— Siadajcie sobie, bracia!
Sam usiadł na foteliku, trzymając bat w garści. Z łoskotem i hukiem zaczęli siadać drudzy, na fotelach, na ziemi.
Helena z zaciśniętemi ustami patrzyła na nich, pochylona naprzód, zdawała się namyślać nad tem, co powiedzieć miała tym ludziom, którzy cuchnącą wonią zakażali atmosferę jej saloniku. Nagle dały się słyszeć w sieni przyśpieszone kroki. Rozpychając gwałtownie mur, złożony z ciał ludzkich, z twarzą siną, z oczyma niezmiernie rozszerzonemi wpadł do salonu Świeżawski. Gniew mu tamował głos w gardle, słowa więzły na ustach, odwrócił się szybko twarzą ku całej bandzie i drżącym, lecz silnym głosem wrzasnął:
— Czego?
Głos ten podziałał, jak uderzenie szpicruty.