Strona:Gabriela Zapolska - Awanturnica.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala, z po za otwartych okien, w grób ten żywy, w którym istniała kobieta, płynęła ciepła woń macierzanki świeżo razem z trawą skoszonej i na skrzydłach wieczornej ciszy, tam w przestrzeń idącej.
Czasem, żuraw zaskrzypiał w studni i koń pojony zarżał, łeb od koryta wysoko podnosząc.
Czasem, nagle, dziewczyna się zaśmiała przeciągle, zdrowo, a głos jej po nocnej rosie, gamą srebrzystą się słał i jeziorko uśpione przeleciawszy, o ścianę czarną boru, w którą zapadało purpurowe słońce, się obił.
A Flora siedziała tymczasem schylona, nad wielkim arkuszem papieru, mając zamiast serca w piersi, jedną wielką ranę, zajątrzoną i bolącą, ranę, która krwawemi łzami płakała, wyjąc z boleści jak pies, na rozstaju, nagle blaskiem miesiąca oblany. Przed nią, wśród listków sczerniałej róży i gwoździków leżało kilka listów męża, mających w sobie żółtość trupiej twarzy, w świetle gromnicy skąpanej, a ona — wzniosła fałszerka relikwji tych po zmarłym, tworzyła przez łzy list wesoły i nadziei pełny, list, który zwiastując bliskość powrotu, miał podtrzymać gasnące życie starca i ostatek dni jego rozświetlić.
Purpurowo żółte blaski grały od zachodu, spalonem światłem po rozłożonych papierach migocąc, niektóre ginęły w fałdach czarnej sukni Flory, inne twarz jej nad listem pochyloną, wąskim, złotym paskiem na konturach bramowały.
Ona tymczasem pisała ciągle, nie ocierając łez, które jej gradem z twarzy ciekły; łzy te miały już swoje ścieżyny, po których płynęły gorącemi lśniącemi strugami.
Ze słów „droga ty moja!“ — kobieta starała się odtworzyć najdokładniej „drogi ojcze.“ — Doszła już w tym fałszu do pewnej wprawy.
Co kilka miesięcy tak chyliła się nad pustą cwiartką papieru, targając rękę trupa i każąc mu pisać, otwierając mogiłę z siłą zrozpaczonej lwicy, podnosząc wieko trumny dla wydobycia z niej wesołego śmiechu, w którym grało już pośmiertne zawodzenie puszczyka. Kłamała wśród świateł zachodzącego słońca i ciepłej woni wołyńskiej ziemi, od sosen do nieba wierzchami sięgających płynącej.
Kłamstwo te, łzy jej serdeczne bieliły, a gdy wreszcie po długiej pracy i męce zdołała podpis na ukończonym liście położyć, siedziała nieruchoma, wpatrując się przez mgłę łez, w słowa przed chwilą przez siebie skreślone:

„Zdrów jestem jak nigdy, interesa idą mi dość pomyślnie i sił tyle w sobie czuję, że zda się pieszo przestrzeń nas dzielącą przemierzyłbym i do Gorodyszcz zawitał...“