Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

strzyżone w tak zwaną „dolę,” piersi wyschłe — oto wszystko.
Idą boso, zgarbione — brzydkie.
Jedne milczą uparcie, drugie się kłócą, giestykulając przytém z zapałem wielkim.
Robią sobie wzajemne zarzuty, wymówki.
Za niemi w gromadce zbitéj suną dziewczęta.
Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy świecą jak gwiazdy, a malinowe usta śmieją się bezmyślnie.
Wszystkie mają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolwiek na piersiach. Oddychają swobodnie, szeroko — nieściśnięte pętami stalowych sznurówek.
Idąc, kołyszą się z harmonijnym wdziękiem, przyczém spódnice falują miarowym ruchem; stąpają pewnie, śmiało swemi dużemi czerwonemi nogami, wchodząc bez trwogi w błoto i zakasując przytém bez najmniejszéj żenady swe płócienne spódnice.
Za niemi idący parobcy nie okazują najmniejszego zachwytu na widok tych ponęt, odsłanianych z taką dziecięcą prostotą; przywykli do tego bogactwa form — świetny kształt tych nagich, o miedzianych połyskach nóg, nie olśniewa ich, nie nęci...
Miejski gogo stanąłby zachwycony i rzekłby: „très chic.” Hryć i Orchim idą niewzruszeni, rozmawiając o gruntach i Niemcach kolonistach, których jasny pan od miesiąca pod lasem osadził.
„Miemcy” karczują las przy zegarkach i w butach...
Rzecz godna bliższéj uwagi.
Gromada zbliża się do wsi — jeszcze kilkadziesiąt kroków, a przejdą mimo przydrożnego krzyża.