Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nic nie brakowało jednak do pozornego szczęścia pani Matyldzie. Zbytek i przepych towarzyszyły jéj na każdym kroku od wykwintnéj angielskiéj karety, od sali balowéj, w któréj admirowano głośno blask brylantów i oczu pięknéj pani bankierowéj, aż do drzwi jéj sypialni, poza któréj aksamitną portyerą już od roku odgrywał się cichy dramat zwolna gasnącego życia, zbliżającego się tchnienia śmierci...
Matylda przeszło od roku zapadła ciężko na zdrowiu i odtąd żyła tylko sztucznie, jak kwiat podzwrotnikowy w oszklonéj cieplarni umiejętnego hodowcy.
A razem z gasnącém życiem budziło się w spokojném jéj dotąd sercu uczucie gorące, silne, miłość ślepa, niemal fantastyczna. Rzecz się tak miała.
Na jakiémś świetném karnawałowém zebraniu, przy dźwięku rozmarzającego walca, dłoń Matyldy znalazła się nagle w dłoni męzkiéj, któréj namiętny uścisk płomieniem oblał jéj białą szyję. Podniósłszy spuszczone oczy, napotkała czarne wielkie źrenice nakształt dwóch gwiazd... i odtąd, oprócz nich, prócz tych dwóch błędnych ogników, nie miała nic droższego na świecie.
Szczęśliwy wybraniec (był nim nasz Gustaw) nie opuścił tak pięknéj sposobności, która mu w przyszłości obiecywała kilka chwil ponętnych, czarownych, słowem... romans z mężatką...
I bez skrupułu, bez wahania, zaczął roztaczać siatkę miłosnych słów i przyrzeczeń, które na bladą bankierowę, aczkolwiek pochodzące z zimnego i wystygłego serca, działały jak lawa roztopiona, jak przebieg prądu elektrycznego.
Po zamienieniu paru bilecików, po kilku schadzkach tajemnych, Gustaw ostygł w swym sztucznym zapale