Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najwięcéj zaciekawiało wszystkich, to łyżeczki, które studenci mieli zatknięte za kapelusze. Podawano sobie lornetki, aby lepiéj te łyżeczki zobaczyć, i mówiono pocichu ich legendę. Brzęk mandolin tonął teraz w gwarze rozmowy. Kafthan palec ku scenie wyciągnął, mówiąc grobowym głosem:
— Łyżki!...
Nagle urwano rozmowę. Studenci, śpiewając, porwali się z krzeseł, wrzeszczeli „Olle!”, zdjęli kapelusze i, usiadłszy napowrót, grać zaczęli. Publiczność zdziwiona umilkła. I siedziano tak w monotonném brzęczeniu łaskotanych strun i duszącéj powodzi płonącego gazu. Mandoliny dzwoniły z przerażającą jednostajnością. Powoli jednak brzęk ten usypiać i rozmarzać zaczął. Kobiety pierwsze umilkły i poddawały się téj siekącéj kąpieli dziwacznych dźwięków. Kafthan zaś zadecydował półgłosem:
— Brzęczenie!...
Lecz Wielohradzki poczuł nagłe szarpnięcie nerwów. Jedna z lóż pierwszego piętra zaroiła się świeżo przybyłemi postaciami. Wszystkie lornetki skierowały się w tę stronę. Wielohradzki, mimo szalonego wysiłku woli, nie mógł nie pobiedz wzrokiem w tym kierunku.
Oparta o poręcz loży, w narzuconym jeszcze na ramiona pluszowym płaszczu bronzowym, poddając się chętnie pod ogień lornetek, spokojna, chłodna i nad wyraz piękna stała Muszka, nie patrząc na