Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyźni gaśli przy nim i wydawali się jéj ternes. Stanowczo ten flirt ciągnął ją ku sobie.
I przy końcu kotyliona, gdy wirowali pod baldachimem wstążek, trzymanych wysoko przez olbrzymiego Stenia, oczy ich co chwila spotykały się, ręce szukały, usta podawały uśmiechy, które zakwitały nagle wśród warg purpurowych i gasły, jak gwiazdy spadające.
Wieczór ten dla Wielohradzkiego, nagle wyrwanego ze swego métier wodzireja patentowanego i uprzywilejowanego pomiędzy arystokracyą lwowską, miał wielkie, doniosłe znaczenie.
Zwykle, cały wieczór zajęty jedynie prowadzeniém tańców, akcesoryami kotylionowemi, zgrzany, schrypnięty, zmęczony, obarczony najuciążliwszą missyą, jaką na barki tancerza wkłada gospodyni domu, a przytem przejęty ważnością swéj godności, pragnący jak mistrz baletu godnie zaprezentować swych tancerzy, — nie miał czasu na flirty, szepty, miłosne awanturki, nawiązywane w kątach cieplarni lub postronnych buduarów, pod zielonemi wachlarzami palm lub fałdami tkanin oryentalnych, spadających tęczowemi barwami ze złoconych dzid po nad miękkim aksamitem jedwabnych dywaników Muezina.
Na to trzeba było mieć więcéj czasu. Wielohradzki myślał jedynie o udaniu się kotyliona i o rozpowszechnieniu Bostona, którego pierwszy na posadzkę salonów lwowskich wprowadził. Obecnie ten flirt