Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyjściu, odwróciła się od niego w chwili, gdy on chciał się jéj ukłonić. Pewny był, iż go widziała. Poczuł dokładnie jéj wzrok na sobie. Dlaczego jednak odwróciła się od niego tak brutalnie? Po co mu przyjść kazała, skoro nie chciała nawet odpowiedzieć na jego daleki i niekompromitujący jéj ukłon?
Wielohradzki gryzł wargi ze złości i szybko zaczął zdejmować rękawiczki. Jak każdy nerwowo chory człowiek, nie mógł znieść silnie przylegającéj odzieży. Zwłaszcza rękawiczki drażniły go w szalony sposób. Włożył je dla Muszki, kupił nawet świeżo blado-orzechowe, tak bardzo liczył na ów ukłon, który zamierzał oddać długi, przeciągły, dziękczynny i mówiący wiele, jak pieśń bez słów.
Tymczasem — ukłon był fiaskiem, a fiasco to było niezrozumiałą zagadką.
Plac opustoszał powoli. Z kościoła wychodziły teraz kobiety, które lubiły i umiały się modlić, szwaczki, które przyszły pod koniec nabożeństwa.
Mężczyźni rozchodzili się także wolno, jakby z żalem, rozmawiając o wieczorném przedstawieniu i świeżych plotkach teatralnych.
Wielohradzki gotował się także do odejścia, gdy ze drzwi wyszła Tecia w swym trykotowym staniku i zbyt krótkiéj spódniczce. Schodząc ze wschodów, potknęła się niezgrabnie, lecz nikt na nią nie zważały tak była nędzną i nic nieznaczącą. Zeszedłszy ze wschodów, przeszła ulicę i ujrzała Wielohradzkiego.