Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

te książki, skupowane za składane przez matkę centy, ta maszyna do szycia, która odpoczywała teraz, jak koń w deptaku spracowany — zdawało mu się, iż te rzeczy nieruchome i nieżyjące utaiły tylko swoje życie i wszystkie w tajemnicy żyją i pracują na jego zgubę. Uwięziły go pomiędzy sobą, jak stado małp złośliwych i nędznych, i codzień szydzą z jego niedołęstwa, ubóstwa i niemożności pozbycia się ich widoku.
Przez umysł jego, jak przez mgłę, przesunął się tryumfalny okrzyk Muszki:
Vive l’avenir.
Mignął biały płat jéj beretu, zaświeciły szafiry oczu...
Chciał odegnać dręczące go mary tém magiczném zaklęciem, lecz napróżno. Groza jego i strach wobec téj armii niby uśpionéj, a przecież tak potężnéj, wzrosły. Szybko ukrył głowę pod poduszkę i naciągnął kołdrę — bał się, jak małe dziecko wieczorami przez niańkę straszone.
I wtłoczywszy rękę w usta, zaczął łkać cicho, ale boleśnie, zanosząc się, jak kobieta schorowana i życiem zmęczona.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Lecz gdy wstał nazajutrz, obudzony turkotem maszyny, poczuł sic dziwnie rzeźkim, żwawym i peł-