Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

flirtu wypełniała pracownię. Rozklekotane pianino skrzeczało wciąż z jakąś bzikowatą zaciętością. Jeden z Amerykanów porwał świecę z lichtarza, i zgasiwszy ją, zaczął kruszyć stearynę, rozsypując ją po podłodze. Lekkie „oach!” dały się słyszeć tu i owdzie. Eteryczne miss ślizgały się po tych stearynowych okruchach. Lecz szybko owe wykrzykniki przemieniały się w lichy chichot jakby rozbawionych puszczyków. I znów rozklekotany głos pianina górował, dominując nawet nad szczękiem chochli skrobiącéj dno wypróżnionéj szybko wazy. Teraz zaczynały pukać korki i z nowo otwartych butelek lały się całe kaskady płynów do wnętrza wazy. Jedna z miss krajała cytryny, druga pomarańcze. Spiczaste ich łokcie, z których zsuwały się zbyt szerokie cholewy rękawiczek, migotały białawemi punktami na ciemném tle firanki. Wielohradzki, siedzący obok Muszki, zwrócił jéj uwagę na ten fatalny kant nazbyt obnażonych ramion. Hrabianka uśmiechnęła się i, nagle rozsunąwszy tęczowy wachlarz, zasłoniła nim siebie i Wielohradzkiego. Znikli oboje po za tym parawaném z jedwabnéj gazy, po któréj wiły się arabeski srebrnych gwiazdek. I zaczęli śmiać się oboje serdecznie, wesoło, z jakąś pustotą dziecięcą. Ten „bal” był dla nich wyborną komedyą, na któréj występowali w roli widzów.
Przez rzeźbę rączki wachlarza, zbliżywszy swe głowy, patrzyli...