Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwila, w któréj Wielohradzki czuł, iż musi się oddalić, i że przeciąganie téj rozmowy zaczyna już być natręctwem. Pomimo upału oblewał go chłód, tak wielkie moralne zimno biło od téj kobiety, ubranéj w stalowe, wystygłéj barwy szaty, od jéj twarzy grzecznie z wielkopańska uśmiechniętéj, od jéj oczu, w których teraz dopiero Wielohradzki dostrzegł zupełne podobieństwo do oczu Muszki w wyrazie, oprawie i mieniącym się prześlicznym szafirze.
Zmrożony, onieśmielony, a mimo to prawie rozpaczliwie natrętny, stał wciąż Tadeusz przed Dobrojowską, nie umiejąc już teraz zręcznie się pożegnać, odejść, przerwać tę niewłaściwą, śmieszną sytuacyę, która go do rozpaczy doprowadzała. Nagle otworzyły się drzwi kabiny i w jasnym ich otworze pojawiła się Muszka. Była w bluzie flanelowéj, białéj, podbitéj delikatnym różowym jedwabiem. Na nogach miała czarne jedwabne skarpetki i białe espadrille, związane gumowemi wstążkami. Na ramiona zarzuciła płaszcz biały, najeżony kilkoma, rzędami pelerynek.
Na głowie związała fular purpurowy, mieniący się dziwnie w promieniach słońca. Ukryła pod nim włosy, i oczy jéj w tém obramowaniu krwawem nabierały fatalnego wyrazu. Stała wciąż na progu kabiny z brwiami zmarszczonemi, jakby oczekując na odejście Tadeusza, którego nie chciała spotkać na swéj drodze.