Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwilę rzuciły płomienną nutę i zgasły po za parawanem skał.
Tadeusz klęczał, jak dzieciak na pokucie, szczerze zmartwiony i skubał własne palce z gorliwością, godną lepszéj sprawy. Nagle zdecydował się położyć kres téj sytuacyi.
— Pani znów niedobra!... — wyrzekł cicho, a głos jego brzmiał taką szczerą pokorą, iż Muszka odwróciła się szybko i z uśmiechem spojrzała na jego zasmuconą minę.
— Ależ nie!... nie!... — zawołała — nie jestem niedobra!... nie lubię tylko, gdy kto chce ze mnie gwałtem zrobić ekscentryczną istotę. Nie znam nic trywialniejszego i bardziéj banalnego, jak wszelkie ekscentryczności...
I zrywając się nagle ze skały, dodała:
— Chodźmy łowić kraby!...
I poszli znów daléj ku morzu, wśród ciemnych stert warechu, pełzającego po piasku, jak najcudowniéj wycinane wstęgi. Przed niémi masa niezmierzona wody pokrywała się coraz gęściéj kadłubami statków i teraz tryumfalnie z owéj walki złota, rubinów, opali i szmaragdów stawała się jednym wielkim szafirem, czystym, doskonałym, który przechodził ku brzegom w bladość turkusu, oprawionego w srebro pian.
— Mamy jeszcze godzinę czasu przed sobą... — wymówiła Muszka — późniéj wrócimy na śniadanie i, idąc koło poczty, wrzucimy list do mamy.