Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pan, jak owo milieu przejrzyste i jasne na mnie działa... A przytem...
Urwała i pochyliła się teraz nad psem, któremu uważnie przyglądać się zaczęła.
— Jak pan sądzi? jaka to rasa? mnie się zdaje, że to będzie chien-loup. Spotykałam często takie psy w Bretanii, tylko... tamte miały guzy na czole, a ten... nie ma guza.
Wysunęła prawą rękę z dłoni Wielohradzkiego i zaczęła gorliwie poszukiwać owego guza na łbie zwierzęcia.
— Niéma... — wyrzekła po chwili — co też to może być za rasa?... A może to jaki bâtard, a ja napróżno sobie głowę łamię. Jak pan sądzi?
— Nie wiem... nie znam się...
— Prawda, zapomniałam. Nie należysz pan do sportowców... I w tém cały pana wdzięk...
Dawniéj Tadeusz byłby się nadął i odpowiedział: „nie lubię sportów”; dziś czuł, iż to kłamstwo fałszywe może sprawić złe wrażenie, więc milczał, klęcząc wciąż na kamieniu z potulną miną grzecznego chłopczyka.
Muszka zdawała się teraz pogrążoną w ciągłéj kontemplacyi morza.
— Patrz pan — wyrzekła — jak się tam mienią turkusy, szafiry, szmaragdy... Wszystko to wypływa z liliowéj bieli porannéj i powoli zamienia się w cały pas najkosztowniejszych klejnotów.