Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

całego „towarzystwa” w chwili rozpoczęcia Sznitzel-Jagdu, prowadzonego przez Orzeckiego, któremu przypadła rola jelenia.
Pozbitowski zbliżył się do stolika, na którym leżała fotografia, i wymieniał osoby, wskazując je ołówkiem.
— Orzecka!.. o tu... wsiada na swoją szkapę... koło niéj Melunio w płaszczu i — w cylindrze na bakier... tu ja, tu — moja matka i dwie siostry, a tu stara pani Bodocka, tu hrabianki... niedaleko Kafthan...
— Nieprawda!.. pokaż!.. — zachichotał Malewicz.
Pochylił się nad stolikiem i śmiał się, mając usta zapchane rogalikiem i cukrem.
— Jak Boga kocham, prawda!.. — wolał — prawie przy samym powozie... umyślnie się tak umieścił... Hej!.. panie Kafthan...
Natychmiast w sąsiednim pokoju dały się słyszeć ciężkie kroki i na progu ukazała się olbrzymia, tragiczna postać Kafthana.
— Widziałeś pan fotografię?..
— Jaką?..
— A no zbiorową, z ostatniego Schnitzlu... Dlaczego umieściłeś się pan u stóp czwartéj panny?
Z pod brwi krzaczystych Kafthan rzucił na Malewicza ponure spojrzenie.
Malédiction! — wrzasnął „koniarz” — co za