Strona:Franciszek Zabłocki.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdy słowami najgodniejszej osoby w swojej komedyi woła z boleścią:

Panie, nie karz-że mię!
Ale to dyabłów raczej, nie ludzi jest plemię.
Serca tak pojątrzone, tak miałkie rozumy, Tak mało szlachetności, a tak wiele dumy!...

Wstępujemy z nim razem w światek drobnej szlachty zagonowej, wśród której dominują zubożali potomkowie dwóch zamożnych niegdyś rodów, Marek Góronos i sąsiad jego Jan Chrzciciel Żegota. Obaj zapomnieć nie mogą o świetnych antenatach i o swojej rodowej wielkości, która tak zmalała teraz, że jej prawie nie widać, ale o to mniejsza, oni w nią patrzą zamkniętemi oczyma, zaślepieni zgasłemi blaskami i nie chcą uznać, że:

Gdy nas małych i wielkich nędza dziś przyciska,
Co z tego przodkowania? — rzecz do pośmiewiska!

W tej wiosce, zamieszkanej przez szlacheckie mrowie, gotuje się, jak w garnku. I dlaczego? dlatego, że pani Żegocina jejmość panią Ryxę Góronosową w kościele zawsze podsiada, pierwsze miejsce w ławce jej zajmuje; więc między dwoma domami o to najstraszniejsza zwada, honor szlachecki pokrzywdzony, zemsta zaprzysiężona, odwieczne jakieś pretensye odgrzebane i awantura gotowa, a katastrofa wisi na włosku.
Góronos przypomina sobie, że między dwoma ogrodami, które do jego rodziny należały, Żegota jure caduco zabrał mu kawał ziemi tuż zaraz za płotem, więc nie ma nic pilniejszego, niż zebrać gromadę, zrobić najazd na swoję właściznę, gródź rozrzucić, i „dopiero jak się trafi za łby, czy za barki, na kordy, pistolety, nawet na jan-