Strona:Ferdynand Ossendowski - Słoń Birara.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doły, stratowana trawa i wyrwane krzaki znaczyły wyraźnie jego szlak.
Krzycząc przeraźliwie i turkocąc grzechotkami, wchodzili do haszczy, gdzie stał Birara.
Jeszcze się obawiał ludzi, bo myślał, że nie pozwolą mu dojść do wąwozu, nad którym zwisa skała, okopcona dymem ogniska Amry...
Musi tam dojść!...
Czuje, że w tem zawiera się ostatnie, najgorętsze pragnienie jego... jakiś cel nieznany...
Musi tam dojść! Nie da się ludziom osaczyć i usidlić!
Naganiacze tymczasem podchodzili coraz bliżej i bliżej.
Zebrawszy wszystkie siły, Birara podniósł trąbę i nagle ruszył ze swego legowiska.
Z trzaskiem tratował krzaki i szedł szerokim kłusem, coraz wyżej zadzierając głowę. Nie czuł już bólu i bulgo-