Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 03 - Krwawy generał.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dla mnie, znającego Azję od kresu do kresu tego kontynentu, nie ulega wątpliwości, że zbliża się czas, gdy 800 miljonów głodnych, zrozpaczonych, pałających nienawiścią Azjatów różnych szczepów ruszy na Zachód, gdzie białe ludy wykonywują ostatni swój tan nad własnym grobem, oszukując się różnemi teorjami i zapominając o wielkim duchu, który uśpiony życiem — milczy. Tymczasem dzień zguby już świta...
Gdy piszę te słowa, wzrok mój mimowoli zwraca się w stronę olbrzymiego serca Azji, na którego powierzchni ciągnie się cienką, zygzakowatą linją mój ślad.
Przez śnieżne zamiecie, przez kurzawy piasku Gobi widzę stepy Mongolji; widzę około ruin Karakorumu i dalej na Ubsa-Nor wielkie barwne obozy wojenne, tabuny koni, wielbłądów i stada bydła.
Widzę niebieskie jurty wodzów, a nad niemi powiewające stare sztandary Dżengiz-Chana i królów Tybetu, znaki arcykapłanów trzech stolic lamaickich, proporce książąt kałmuckich, flagi Sjamu, Afganistanu i radżów indyjskich, oraz buńczuki północnych Mongołów. Dalej na Zachodzie, jak okiem sięgnąć, widzę zarzewia pożarów, słyszę huk i ryk dział, łuny ognia, krzyki mordowanych, wycie zdobywców, odgłosy bitew...