Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 02 - Przez kraj szatana.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mongoł miał słuszność. Zagastaj jak gdyby czyhał na nas. Ledwie wjechaliśmy do jego posiadłości, zerwał się mroźny wiatr, gwizdał i huczał pośród skał i zamienił się wkrótce w szaloną zamieć śnieżną. Wszystko skotłowało się naokół, utonęło w zgiełku rozpętanych żywiołów. Z trudem można było dojrzeć zaśnieżonemi oczyma majaczącą postać wielbłąda, idącego na przedzie... Nagle uczułem silne wstrząśnienie. Nie mogłem zrozumieć, co się stało; zacząłem się oglądać. Wszystko było po dawnemu. Siedziałem sobie wygodnie pomiędzy dwiema ciężkiemi torbami z mięsem i z sucharami, tylko głowy mego wielbłąda nie widziałem. Zniknął bez śladu. Pokazało się, że stoczył się ze ścieżki do wąwozu, nieprzywiązane zaś torby i terlica, uderzywszy o ziemię, zostały wraz ze mną na śniegu. Był to widać żarcik demona Zagastaja. Lecz było mu tego za mało, więc począł się gniewać nie na żarty. Wściekłemi podmuchami wiatru prawie zrywał nas z wielbłądów, omal że nie przewracał naszych garbatych wierzchowców, zasypując nam oczy śniegiem i tamując oddech. Przechodziliśmy nieraz wąskiemi ścieżkami