Strona:Ferdynand Ossendowski - Cień ponurego Wschodu.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wnętrznego. Zboże i trawa były zniszczone do szczętu. Chłopom grozić zaczęło widmo głodu.
Nabożeństwa, odprawiane po siołach, nie pomagały. Deszcz lał dzień po dniu. Śród starców poszła gadka, że „dawni bogowie“ gniewają się na lud, który się od nich odwrócił, i że przyszła chwila konieczna dla ich przebłagania. Po chatach zmawiano się tajemniczo. Chłopi, widocznie, do czegoś się przygotowywali.
Było to na początku sierpnia, czy w końcu lipca.
Pewnego wieczora tłumy starszych chłopów i kobiet pociągnęły brzegiem bagnistej rzeki, dążąc w stronę lasu, rosnącego na niewysokich pagórkach. Byłem z nimi, skorzystawszy z zaproszenia mego gospodarza, starego wójta wsi Płochowej.
Ulewa nie ustawała. Zdawało się, że potoki ciepłej wody leją się z obłoków, które nisko i leniwie pełzły tuż ponad ziemią. Doszliśmy nareszcie do celu, przemoknięci do nitki.
Jakiś bardzo stary chłop, ubrany w białe płócienne spodnie i takąż koszulę, był już na wyznaczonym miejcu. A miejsce to było bardzo niezwykłe. Na małej polanie, otoczonej wysokiemi sosnami, stał olbrzymi pień dawno zgniłego drzewa, obok którego leżał omszały, zczerniały głaz. gospodarz objaśnił mię, że to pień „drzewca boga Peruna“, a głaz służył za ołtarz, gdzie niegdyś palo-