Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Pod polską banderą.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozległo się pukanie do drzwi.
— Wchodzić! — zawołał pan Haraburda.
Na progu stanął marszałek zamkowy i z niskim ukłonem rzekł:
— Jego dostojność, baron Ralf Palen, mój pan, prosi szlachetnego rycerza z małżonką na ucztę wieczorną.
— Podziękujcie, wasze, swemu panu i powiedzcie, że zaproszenie chętnem sercem przyjmujemy! — odezwał się pan Haraburda.
Gdy marszałek opuścił komnatę, pani Wanda zajrzała do sąsiednich izb, sprawdziła, czy ktoś nie czai się za oknem, i dopiero wtedy usiadła obok męża i cicho szeptać zaczęła, co chwila nadsłuchując:
— Źle z nami, Władeńku, źle! Trafiliśmy w potrzask... Jesteśmy jak te lalki w teatrum italskiem, co ruchają nogami i rękami, chodzą, siadają i pląsy wyprawiają, bo ukryty za kotarą człowiek za sznurki różne targa i tak lub owak czynić je zmusza...
— Przebóg! Co mówisz, Wandko? Skąd masz takie myśli? — zawołał pan Władysław.
— Baron omamił ciebie i twojemi rękami ogień dla Szwedów dobrze wygartuje! — szepnęła. — Wiem już wszystko! Salwować się musimy czemprędzej. Inaczej oni pogrążą ciebie na wieczne czasy, przywiodą na hak! — szeptała, zaciskając ręce, pani Haraburdzina.
— Hm! — mruknął rycerz, rozumiejąc, że nie przywidzenie mówi ustami żony. — Hm, haczek na haczek, kruczek na kruczek...
— Daj Boże, jeżeli tak! — westchnęła. — Jeno mądrym musisz być jako Herburt! Słysz, będę mówiła teraz, a ty bacz, aby kto nie podsłuchiwał...