Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oskrobawszy je i oczyściwszy, wrzucił do kociołka, a potem, wystrugawszy cienki patyk, zatknął na nim kawał sarniny i upiekł przy ognisku. Pokrzepiwszy się obficie narąbał cienkich świerków i uplótł z nich schronisko dla siebie, coś na kształt niskiego szałasu, w którymi miał spędzić noc nad brzegiem Ałgimu.
Śpieszył się, bo mrok już zapadł, a w głębi boru rozległy się basowe pokrzykiwania puchacza.
Znużony całodziennym marszem, szepcząc słowa modlitwy, wcisnął się do szałasu i usnął snem kamiennym.
Jakieś zmory nocne opadły go.
Coś przytłoczyło mu pierś i ścisnęło za gardło. Nie mógł się poruszyć, obezwładniony zmęczeniem i snem. Nagle coś runęło na niego i uderzyło go w głowę. Chciał zerwać się, unieść uśpione, ciężkie powieki, lecz nie mógł, bo ciężar ten, jak kamień, przygniótł go do ziemi. Wtedy dopiero oprzytomniał zupełnie. Szarpnął się potężnie, zrzucił z siebie jakąś czarną bryłę, wygramolił się spod rozwalonego szałasu i porwał za siekierę. Nieznana, czarna postać, ledwie oświetlona przygasającym ogniskiem, leżała na wrzosowisku. Lis podniósł już był siekierę, aby zadać nieznanemu napastnikowi śmiertelny cios, lecz zatrzymał się nagle, gdyż posłyszał cichy jęk:
— Litości... Litości!...
Pochylił się i, zgarnąwszy ogłuszonego upadkiem człowieka, przywlókł go do ognia. Dorzucił suchych, smolnych gałęzi i znowu się pochylił ze zdumieniem przyglądając się leżącemu.
Ten jednak, chociaż oczy miał otwarte, nie mógł mówić. Lis spostrzegł na czole nieznajomego krew i domyślił się, że, szamocąc się z nim przez sen, musiał uderzyć go głową o kamień.
Leżący człowiek miał dziwny i straszny wygląd.
Odpychające, cuchnące łachmany spadały z wychudłego,