Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otoczeni przyjaźnią i szacunkiem całej ludności pędzili swój żywot wygnańczy, niosąc oświatę i pomoc ciemnym, bezbronnym mieszkańcom tego zapadłego kąta Syberii.
Pewnego razu zjawiła się u nich starszyzna samojedzka z wójtem na czele.
— Sprawiedliwy człowieku i przyjacielu! — uroczystym głosem rozpoczął starzec swe przemówienie. — Rada Samojedów Niżowych uchwaliła wynagrodzić cię za to, coś dla nich uczynił zwalniając od uciążliwych podatków. Od dnia dzisiejszego pasmo Obi pomiędzy potokiem Gurzy a rzeczką Czoroch należy do ciebie. Tylko ty możesz rzucać tam sieć i łowić ryby!
— Dziękuję wam! — zawołał wzruszony Polak. — Niech jednak tam ktoś inny zajmie się połowem, bo ja nie mogę z tego skorzystać. Nie mam ani łodzi, ani sieci!
— Pomyśleliśmy już i o tym! — odparł Wotkuł. — Nasze kobiety i dziewczęta już plotą dla ciebie niewód, więcierze i mereże, a młodzież przystąpiła do wypalania z pni modrzewiowych czółen dla ciebie. Chłopaki wiją nawet dla ciebie sznury z włosia na wędki, a kowal Basaryn wykuwa haki i ostrza do ości... Ha! Nim nastąpi „wonż“, staniesz się posiadaczem całego rybackiego taboru, przyjacielu!...
Lis nic już nie mówił. Ściskał ręce poczciwych, wdzięcznych Samojedów, a w oczach miał łzy.
Od tej rozmowy upłynął jeszcze miesiąc.
Pewnej nocy straszliwy hałas obudził Lisów.
Długo nie rozumieli, co się mogło stać, lecz huk i ogłuszający, zgrozą przejmujący trzask powtórzyły się jeszcze raz, jak gdyby kilkanaście dział w jednej i tej samej chwili dało ognia.
Rozległy się trwożne krzyki, nawoływania, tupot nóg biegnących w popłochu ludzi; z małej cerkiewki, gdzie tylko dwa razy do roku odprawiano nabożeństwo, rozległ się jękli-