Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Mocni ludzie.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zobaczył straszny obraz.
Wyrostki zmykali w tej chwili z placu boju, a ku niemu mknęła gromada dorosłych Tatarów, Samojedów i rosyjskich rybaków. Każdy z walczących był uzbrojony. Jedni zaciskali w pięści kawał ołowiu, drudzy mieli kije w ręku, inni długie, ciężkie dyszle lub grube maczugi.
Cała ta grupa, hałłakując i wymachując rękami, pędziła w stronę przeciwników, którzy przy przeciwległym brzegu rzeki stali gotowi do odparcia ataku. Zastukały, załomotały kije i drągi, ryk i nowe okrzyki wstrząsnęły zastygłym powietrzem, grzmocić jęły potężne pięści, owinięte rzemieniami. Natychmiast zaczerniały sylwetki padających ludzi, tratowanych nogami walczących.
— Ogły! Ogły! — dobiegły ponure nawoływania Tatarów.
— Gałga! Gałga! — odpowiedziały im gwałtowne okrzyki Samojedów.
— Ach! — zawołał Rodionow. — Teraz dopiero zacznie się prawdziwa bitwa! Słyszysz? Tatary wołają do bitwy swego siłacza, olbrzyma Ogły, który z łatwością łamie podkowy, a Samojedzi wystawią przeciwko niemu Gałgę, osiłka straszliwego. Czy wiesz, że on duże koło od wozu przerzuca, jak lekki kamyk, poprzez dach domu?! Będzie zabawa! Dziś bez zabójstwa się nie obejdzie...!
Lis nie słuchał więcej opowiadania przyjaciela.
Podgarnął poły kożucha i popędził przez rzekę.
Dopadłszy walczących, jął roztrącać ich, odrywać zwartych ze sobą przeciwników, rozłączać bijących się. Ten i ów z nich, wściekły na nagłą zawadę, podnosił nad Lisem ciężki drąg, lecz nie zdążał go opuścić, gdy coś wyrywało mu broń, a samego podrzucało, zakręcało w powierzu i ciskało do wysokiej zaspy śnieżnej, ciągnącej się pod urwiskiem.
Lis uwijał się po pobojowisku krzycząc na cały głos:
— Stójcie! Mam ważne wieści... Ani kroku dalej, bo... chcę mówić do was! Słuchajcie! Słuchajcie!