Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szepcą do siebie suchemi wargami, oblizując je sztywnym językiem:
— Chamsin.... Chamsin nadbiega...
Jeszcze nie widzą i nie słyszą go; tylko jakimś zmysłem, wspólnym z panterą, szakalem i skorpjonem, wyczuwają tymczasem bieg gońców złego demona pustyni, śmigłych chochołów strachu wrażych dżinnów, czyhających zawsze, a o tej godzinie wynurzających się ze szczelin popękanej ziemi, z labiryntu skał zwietrzałych, z sypkich kurhanów piasku, walczącego z zaroślami kolczastych fig berberyjskich.
Lecz oto nadleciał pierwszy oddech mknącego wiatru, brata śmierci....
Lekki podmuch, przeciągły, leniwy, gorący...
Zakurzyły się wierzchołki wydm, zaszeleścił piasek, uderzając milionami drobnych pocisków w zmurszałe zbocza wzgórz jałowych i — znowu cisza.
Niebo pożółkło nagle, a słońce mętnem obliczem spogląda na ziemię spaloną.
Nowy podmuch, silniejszy i dłuższy, bo zwichrzyły się wnet grzywy kurhanów, pochyliły się twarde pnie kaktusów, zaszeleścił zazgrzytał wyrzucony wysoko piasek, upadłszy zaś, utworzył nad ziemią ruchomą, szybko płynącą, chybką mgławicę, niby rzesze niezliczone drobnych przejrzystych istotek przemknęły naraz z jazgotliwym piskiem.
On zaś mocarny, nielitościwy, zły „Chamsin“, władca pustyni, już nadlatywał, siedząc w skrzydlatej kwadrydze, ciągnionej przez wściekłość, przerażenie, zemstę i obłęd.