Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kąś pieprzną, ostrą potrawą, kosze chleba i pudełka z szachami, warcabami i trik-trakiem.
W skałach El-Gebal mieściły się spelunki portowe gdzie się gromadzili marynarze żaglowców kabotażowych i kryp, ładujacych węgiel i wodę na statki, bezrobotni, włóczęgowie
W głębi jednej z sal przy stoliku siedziało dwóch ludzi.
Widocznie nie byli to znajomi, gdyż nie rozmawiali, a nawet nie patrzyli na siebie.
Jeden z nich — barczysty drab w pasiastej koszulce marynarskiej, o twarzy zarośniętej czarną szczeciną, o rękach, od końca palców aż do łokci wytatuowanych, obojętnie drapał się w pierś i leniwie, długiemi łykami popijał cierpkie wino libańskie.
Drugi — młody Arab w białym burnusie i czystym keffieh, zachowywał wyniosły spokój, dumnemi, nieco tęsknemi oczami oglądając bawiących się gości.
Od czasu do czasu pociągał nargile i puszczał strugę dymu pod sklepienie czarne, przecięte licznemi szczelinami.
Przy sąsiednim stoliku wybuchła sprzeczka miedzy graczami w sztosa. Padały wyzwiska i przekleństwa plugawe, ohydne ciężkie.
Arab się skrzywił ze wstrętem.
— He? — pytająco mruknął marynarz, pochylając swój kark byka nad stołem. — Nie podoba ci się kalifie prawowiernych, tak wytworna publiczność?
— Nie jestem, co prawda „kalifem“ — odparł z uśmiechem Arab, — ale twierdzę, że memu wielbłądowi teżby się to nie spodobało...