Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ot i koniec.. rzekłem szkło... i stało się szkło... Nie pora spoczywać...
Ruszył z pod proga, w dalszą tułaczkę, a Bóg-Orzeł nie namawiał go, by spoczął... Daremne... jakby daremnem było prosić czas, by stanął, choćby to miało przyczynić życia komuś, kogo się bardzo, bardzo kocha...
Szedł prosto przed siebie drogi nie pytając, a z pleców zwisał mu sztandar wypełzły, płaszcz darowany przez wiatr.

LOS-ODŹWIERNY sapnął głośno i kopnąwszy kołdrę spuścił na ziemię długie, kosmate swe nogi.
Przeciągał się stojąc nad pustą miednicą.
Zadumał się... Jakiż to u licha dzisiaj dzień... ...ha?... Spojrzał w okno, posłuchał przez chwilę... nic.
I po rozwadze, zważywszy, że dzień to bardzo sobie zwyczajny, a do onego JUTRA pewnie jeszcze dość daleko i czasu dość... uznał, że myć się nie warto.
W otwartej bramie stał dobrą chwilę.
Pusto było. Nie czekał nikt... ale to nikt dosłownie, jeśli mowa o ludziach. Kot jeno wraz z odźwiernym wyszedł z podwórza znużony nocnymi łowy, a nie napasiony nimi