Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przemiana prochu ziemi w BOGA żywego...
On też patrzy, chcenie swe twórcze odsunąwszy ręką od działania, jak się odsuwa natrętne dziecko. Patrzy na zjawę błędną, co dziwną, zygzakowatą drogę zakreśliwszy, od wczoraj spadła ot tu... po wiekach, czy sekundach, nie wiadomo... pod bramę kamienicy dotąd zamknioną i drżąc ze zimna, przytulona u proga czeka... czeka smutnie, by wpaść co żywo... co żywo... i nie płacąc ODŹWIERNEMU-LOSOWI, który otworzy skrzypliwe wrota, coprędzej wbiedz na schody... po dwa... po... trzy... skacząc do siebie do łóżka... do codzienności, watowanej cichością półmroczną, do spokoju, odrętwienia.
On się nie złudzi niczem, choć wnet się „życie“ wynurzy, to jest to, co ja, ty, on, my, wy, oni... zwiemy znanem i bliskiem... my kiepscy astronomowie, co nie świadomi pokrewieństwa gwiazd, tworzymy konstelacyę pozorów, fakty, majaki, nicość na nicości, głuszę w milczeniu, ciemń na czerni... słowa.

Coś leci pustemi ulicami. Coś tętni donośnie, a pogłos wzrasta... przybliża się.
Jakiż to wczesny znak życia?