Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dreszcz nim wstrząsnął.
— Jakto? Już? ...Dziś?
Pytał jak dziecko, co się boi dać wyrwać ząb zepsuty.
Znowu nie rozumiał nic a nic... Ten głos, ten głos, który go ratował tyle, tyle razy... teraz, w chwili nieszczęścia, w zawikłania momencie, strasznej goryczy, czaszę śmierci do ust mu przykłada?
Wrota Strachu... Nie, kiedyś, wśród światłości i ciszy, gdy zbieleją już włosy... ale teraz... dziś...
Umiał czytać ruch chmur, gwiazd hieroglify... i cóż z tego... nie umiał przeczytać swego życia...
— Chodź! — mówiła ciemność z coraz większej dali. — Chodź w przemienione istnienie, w wolność ty spracowany za młodu... chodź po szafirze radosnych tropów szukać życia innego co dnia...
— I czemuż — pytał — ty oddalająca się, tająca się w czerni wabisz mnie na okropną, przeraźną ścieżkę? Mówiłaś mi zawsze o zwycięstwie, o nieśmiertelności...