Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złapał się za głowę, omal że nie począł śpiewać.
A wracały ciągle. Ile razy wyjrzał przez okno, ile razy zachwycił w oczy tego słonecznego, złotego blasku, którem tam na świecie przepojone było wszystko, tyle razy czuł, że na nowo rozpoczynają nim kołysać rytmy cudne jakieś, a znane dobrze, choć znowu pełne nowej, przedziwnej, niewypitej treści, choć tę samą czarę tyle razy miał przy wargach...
Stanął na chwilę. Potem, jakby się namyślił, usiadł przy stole i na ćwiartce listowego papieru począł pisać:

Moja jedyna!

Ale tylko tyle był w stanie nakreślić. Powinien zaś był nierównie więcej i to od dawna już...
Cała ta ogromna radość miała być... tak się wydawało przez chwilę, powierzona tej ćwiartce papieru tant bien, que mal... i iść kędyś, daleko, cieszyć drugą duszę.
Ale o ileż łatwiej byłoby list taki malować, niż pisać: Pokój jasny, czysty, ściany pięknym kryte deseniem, a pod oknami czuby kwitnących czeremch. To przedewszystkiem. Dalej zaś, po obu stronach nie dawno dopiero wyciętej