Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wracajmy — odparłem — Nie traćmy ani chwili życia. Lada moment bowiem może stać się coś okropnego...
— Co! — Wrzasnął.
— Może stać się wokoło nas tak straszliwie ciemno... tak ciemno, że słów niema w ludzkim języku, ani krzyków w ludzkim gardle, ani serce tak mocno ze strachu bić nie potrafi w piersi.
Zerwał się i uciekł odemnie.
Jeno to miałem na celu, jeno to. Źle jest cierpieć wraz z natrętnym sąsiadem. Wmieszany, w tłum szedłem po chwili spokojnie.
Cicho, płynęła pieśń o ścieżynach bliższych. Była, jakby skrzydłem anioła, co zasłania przepaść śmierci. Dziękowałem Bogu, że przezemnie to uczynił.

Zatopiony w rozważaniu prawdy i kłamstwa, owego podwójnego oblicza Boga życia doczesnego, szedłem, a ponademną, niby sztandar, wiła się pieśń owa, pieśń-kłam o ścieżynach bliższych, wolnych od zasadzek, witeziu jakimś niewidzialnym posłanym przez Wiekuistą Światłość ku pomocy idącym.
Czasem także, szły szmery o mordercy, który przebija nożem każdego, kto się doń zbliży. Czasem opowiadał ten i ów o sporze proroków,