Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mimo, że wołał o szczęście ogromnym głosem. Ludzie nie mogli pojąć, że szczęście nie przychodzi z zewnątrz, jak świetny, wspaniały meteor, albo cudna kometa z zaświatów, ale, że wyrasta w głębi duszy ze ziarna miłości i pleni się w ciszy, a kwiaty i owoce wysyła dopiero w świat, gdy czas właściwy nadejdzie.
Świątobliwy mąż rzucał ciągle posiew szczęścia w ziemię, ledwo się jednak oddalił marniało ziarno i usychało nie polewane i pozbawione pieczy.
Tak być dłużej nie może, rzekł sam do siebie. Starzeję się, a gdy umrę zapadnie cały świat w niedolę i cierpienie. Po chwili rozmysłu udał się w daleką podróż. Zwiedził świat cały, chcąc znaleść dla ludzi wszystkich ras i krajów wspólną formułę szczęścia, wspólny symbol, któryby zawierał to, co łączy w pracy nad przemianą człowieka w istotę wyższą, światlejszą. Taki symbol, jak mniemał, byłby dla ludzkości znakiem odnowy, ostoją wśród rozchwiei przypadkowości, domem, pod dach którego chroniłby się nieszczęsny twór żywy. Gdy wrócił, oczy jego czerwone były od płaczu. Poznał, że ludziom, prócz siebie, nic więcej dać nie może... siebie i przykład swój. Tylko taki przykład, stawiony