Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
DOLA.

Wysoko, bardzo wysoko gdzieś, przewracał się po powietrzu, kąpał się w blaskach słońca, nurkował w światłości.
Poddawał ciepłu to plecy, to puszczał promienie po piersiach, to po bokach, ku stopom.
Jakże piecze! Jak zatapia! Jak mocni!
Chciałoby się jedną ręką chwycić, kędyś w tej jaśni utajoną gwiazdę, drugą ręką drugą i tak wydźwignąć się na wyże niezmierne, jak gimnastyk wywija się na drążek.
Albo znów, jak orzeł, skrzydła po ciele położyć i spaść w dół... piorunem spaść... ale dobiegając ziemi, skręcić w bok, minąć ten drobiazg i wpaść, w pokryte jej cieniem otchłanie międzygwiezdne.
Szeroko, tu jest gdzie latać, nie zawadzi o nic, chyba tam niżej chmurę przetnie i znowu wynurzy się człek z oparu, jak księżyc.
Przegiął się grzbietem do słońca i spojrzał w dół.
Zobaczył chmurę, a na niej DOLĘ zadumaną.
Płynęła ku zachodowi, by zastąpić od tamtej