Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prorokini jakaś! — odrzucił jej. — Na razie idę pożyczyć książek.
— Nie, — upierała się — ty odchodzisz... ja widzę cię co dnia dalej.
Westchnął.
— Dziecko. Może nim minie chwila i ty się przeprawisz na swój własny brzeg.
Zamyśliła się.
— No dość kiepskich imitacyi Apokalipsy — rzucił żartem — Pa!
Znikł w zaułku ciasnej uliczki miasteczka.
— Te smarkacze, pewnie zapomną o mszy. Zapomniałam im powiedzieć, by poszli bodaj na chwilę do kościółka w Jedlnej. Szkoda, ciotce to zrobi przykrość.
— Czy sądzisz, że im to dobrze robi takie udawanie?
— Niech udają. Może się zjawić dnia pewnego potrzeba...
— Albo rutyna.
Nie odpowiedziała nic, jak zwykle natrafiwszy na opór.
Wózek podskakiwał po haniebnym bruku. Błoto pryskało wysoko. Mańka otulała się skórzanym fartuchem, jak mogła.
Ochoczo dość i z niejaką fantazyą wpakowaliśmy się do okropnej, cuchnącej sieni zaje-