Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszamy. Objeżdżam gazon, by raz jeszcze spojrzeć na nich.
— Kochani! — rzucam im cicho, bardzo cicho, by moja banda nie słyszała.
Patrzą za nami. Uśmiechają się. Zrozumieli. Ten uśmiech był dla mnie, wyłącznie dla mnie.
I zaraz zapomniałem o gniewie. Świstam. Jak cudnie.
Raz jeszcze się oglądam.. nic już nie widać. Zakryły ich lipy, zakryła stojąca pośród nich kaplica...
Ale słyszę, jak mówią do siebie, tam daleko, może tylko myślą zresztą:
— Kochany! Kochany chłopiec!
— O jakżem wam wdzięczny, że jesteście! — odpowiadam cicho.
— Płakać się chce... tak cudnie. Ależ ta moja banda gada!
Całkiem, jak w hajderze.

— A pruuu! — woła Józek i łapę swą kładzie na lejcach.
— Co? — pytam przychodząc do siebie.
— Oszalał! — woła Józek. — Przecież to już Jedlna! Stój!
— Co?
— Nie mogę wrócić ku jawie. Nie odnajdu-