Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ZAMKNIĘTE

Okrągłe, tłuste kucyki wydzierają lejce z rąk, rzucając łbami. Słońce przecudne, maj, krystalicznie, połyskliwie wokół... wózek wydaje się złoty, kuce z bronzu odlane, tylko piękniejsze... wiele, wiele piękniejsze od tamtych... Ach gdzież to gdzie... widziałem przecież... mniejsza z tem.
Mignęła w przedpokoju suknia.
— Mańka! — wołam. — A kiedyż się tam wyguzdracie?
— Zaraz, zaraz... Hej! Stefa! Józek! Drucha!...
— Jakto? Wszyscy?
Zły jestem. Przecież to nie do darowania zamęczać konie! Przytem, to moje... te kuce... wyłącznie moje.
Ale spaśne są, więc po chwili przychodzę do przekonania, że im nic nie będzie.
— Wawrzon! — wołam.
Psiadusza! Pewnie dopiero czyści buty... Nie będzie z niego nigdy dobry furman... co nie, to nie...