Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam, że rozmawiałem z kimś. Powietrze drżało, zda się jeszcze, od słów dziwnych, ważnych...
Jakież to słowa?... Kto mówił?
Coś należało uczynić!... Ale co?
Kroczyłem machinalnie w stronę Starego Domu. Gdym doszedł do bramy późno już było tak, że mogłem niepostrzeżenie wśliznąć się tuż za plecami zagapionego w ciemń żołnierza.
Szedłem dalej. Wspomnienie, że padły jakieś dziwne słowa towarzyszyło mi ciągle.
Nagle w chwili, gdym zaczął wstępować na schody, uczułem się sam, zupełnie sam, a wrażenie słów zasłyszanych pierzchło i nie wróciło.
— Ciekawym, co mówił tajny radca Nietoperz o przysporzeniu oświaty w Starym Domu — pomyślałem i zamyśliłem się nad tym problemem.
Na drugiem piętrze natknąłem się na zakręcie korytarza na woźnego Milczka.
Był to człowiek małomówny i znaliśmy się nie wiele.
— Dobry wieczór! — powiedział grzecznie i skłonił się.
— Dobry wieczór! — odpowiedziałem i poszedłem dalej.
Na wysokości mego poddasza zatrzymałem się. Ktoś mówił na dole, tętniły kroki.
Odbierano raporty.