Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

białe wysyłały promienie. Rękawy szerokie polatywały, jak mewy na wietrze.
Do światła tego rwała się dusza pielgrzyma, leciały doń wszystkie tęsknoty jego jak łódki zabłąkane do kręgu oświetlonego promieniami latarni morskiej.
Łódź zarzuciła kotwicę u okna.
Nie puszczając towarzysza wstąpił w nią Istagogos i rzucił w głąb ostatnie spojrzenie.
Nieruchomi, popaleni na śmierć, tkliwi w posadzce starcy, jak drzewa dokoła pożartych ogniem chat wioski.
Nie mając już do kogo mówić, w milczeniu zwrócili się pielgrzymi ku okrętowi niesionemu przez wzburzone fale.
Gdy łódź odbiła od brzegu, Istagog jednym ruchem zerwał ze siebie szatę i ciskając ją na wodę zawołał:
— Jako tę szatę rzucam ci ziemio imię moje i losy dziś dokonane. W bezimiennej jaśni powracam na łonie życia, liść drzewa który wiatr przeznaczenia pędzi.
Odpływali zwolna ku okrętowi.
Morze niespokojne było.
Czarne zwały fal przelewały się, dęły i rozluźniały naprzemian, podobne muszkułom olbrzymiego ciała, gorączką trawionego, podobne