Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przytłumiony pomruk dał się słyszeć.
Zaduch wielki panował w mrocznej sali.
Gdzieś za ścianą grzmiały organy, jakby odprawiano tam nabożeństwo.
Od pułapu sklepionego nisko i rozpięcie, zwieszał się wielki, poczerniały świecznik, którego niezapalone lampy szarzały przez ciemń.
Ogromny refektarz, snać średniowiecznego pochodzenia, któryby czasu swego czynił wrażenie ciszy i bezpieczeństwa, był dziś, jak grobowiec pełen żywych, skazanych na śmierć.
— Ale oto musimy uderzyć się w piersi — zawołał mowca.
Winniśmy, winniśmy po trzykroć.
Rozpętaliśmy burzę groźną.
Tłumy stoją po stronie szaleńca, przylgnęły doń i czekają na objawienie z ust jego.
Nadchodzi czas zła...
Jęk żałobny przeleciał po sali. Głowy osędziałe pochylił wichr, co nagle, jak wilk o mroku zawył przeraźnie.
Czarno już niemal, całkiem było. Nie rozeznałeś nic. Z nocy tej szedł głos oskarżyciela:
— Do tego doszło, że my członkowie świętego kollegium tutaj, w tej na poły podziemnej sali obradujemy, bracia nasi tam, obok narażając życie, ciszą tych z pospólstwa, którzy