Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A wówczas, jakby w ostatniej, przedskonnej sekundzie wid się ukazał:
Czarne zwały fal, przelewały się niespokojnie, dęły się i rozluźniały naprzemian. Podobne muskułom olbrzymiego ciała gorączką trawionego, podobne rytej histeryą twarzy, myśli wichrem brużdżonemu czołu... Na grzbietach fal biała strzępiła się piana.
Pomału, ostrożnie stępując ze ślizkich grzbietów w parowy płynne, migotliwe nawet w pomroce, to znów dźwigając się na wyże, niewiadomo skąd się jawiące, po szafirowem morzu, sunął wielki okręt.
Śmigłe maszty darły się w górę wysoko, wydymały się białe na zieleni ciemnej, żagle, skrzypiały we wietrze reje, a z pokładu zapełnionego tłumem ludzkich postaci dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach...
Na pomoście przednim, wysoko, widoczny wszystkim innym, stał kapłan w białą ubrany szatę i orlim wzrokiem śledził horyzont.
Wzniesione jego ręce jaśniały blaskiem białym, jak skrzydła mewie podlatywały szerokie rękawy szaty. Szukał oto po ciemni serca wołającego wzrokiem słodkim, a ostrym,