Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kapłana. Stał pochylony wpijając się weń wzrokiem, a oczy jego, wbrew słowom pałały żarem pożądania. Głos łagodny i słodki płynął tymczasem, jak pieśń:
— Wniknij w siebie — szeptał najwyższy dostojnik sanhedrynu — wniknij w siebie! Nie wolno zapoznawać powołania swego. Odrzuć precz pokorę, bo byłaby tutaj zbrodnią... Powiedz... Jestżeś ONYM?... Pomyśl tylko... lud cię otacza miłością, masz za sobą wolę ludu. To wiele. To niezmiernie wiele. Nie posiadał tyle, mimo swych skarbów, król przedwczoraj zmarły... Powiedz... Jestżeś ONYM...?
Istagogos milczał ciągle, głębiąc się bowiem we wnętrze swego ducha nie odnajdywał w nim odpowiedzi na pytanie widział tylko tam tęsknotę, słyszał tylko akord hymnu modlitewnego.
— Nie zawsze jest danem człowiekowi wiedzieć jasno... — zaczął.
A arcykapłan ciągnął dalej:
— Jeszcze nie wiesz nic Istagogu. Czyny twe własne muszą przemówić do twojej świadomości. Przeto mówię ci: Chciej! Reszta przyjdzie sama z siebie.
— Chcę! — wykrzyknął Istagog silnym głosem.