Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślanie tak głębokie, że nie widział już co się koło niego dzieje.
Oto już w pierwszej zaraz strofie prastarego hymnu pogrzebnego bez trudu odnalazł on prostą, dziecięcą, nieprawdopodobnie prostą odpowiedź na pytanie dręczące od dawna nietylko jego, nietylko jego... Wszakże każdemu zmarłemu, tensam hymn nuconym jest od wieków... Czegóż tedy chce żebrak, za czem wzdycha tłum? Cóż zostaje z marnego oficyalnego tłumaczenia? Jedna strofa pieśni zwyciężyła całą, długą, forsowną pracę rozumu, czy złej woli...
Na co wreszcie cała ta komedya? Na co to wszystko... kiedy przecież tam w dali... Tak mówi serce.
Nagle uczuł, że ramienia jego ktoś dotyka.
Spojrzał. Wciśniony w tłum, tak pochylony, by go nikt nie widział, stał przed nim biały młodzian w wieńcu z róż na złotych kędziorach. Zdumiony Istagog patrzył i nie wyciągał ręki, chociaż młodzian podał mu przedmiot jakiś mały. Wiedział, że nie wolno go dotykać, gdyż jest czysty i poświęcony Bogu.
Młodzieniec upuścił u nóg Istagoga mały zwitek papieru, potem wskazał w stronę kolegium kapłańskiego, zgromadzonego koło trumny króla i zniknął w ciżbie.