Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawijano się troskliwie w okrycia i wszystko potoczyło się ku wyjściu.
Tłoczono się teraz, ale inaczej... ordynarnie... szukano sobie miejsca kułakiem, gdy inaczej być nie mogło, Tu i ówdzie ktoś zaklął. Spluwano gęsto, ucierano nosy. Przez chwilę tętniły miarowe kroki, jakby odchodzącego oddziału. Milkło wszystko tak szybko, jak szybko znikają obrazy snu czarownego, przepadało, jak one, niknące przecież zanim się jeszcze rozewrą oczy zbudzonego.
„Osobówka“ była długa, ale niemal pusta i ciemna.
Z jednego tylko wozu dochodziło jękliwe zawodzenie jakiegoś znudzonego alkoholika.
— Ooooooj! Mówiła wrona wrooonie...
Nie chodź pooo zagooonie...
Z innego wozu dama w chusteczce na głowie wyglądała ciekawie.
Ktoś jej rzucił słowo.
Roześmiała się i odrzuciła dowcip oklepany.
Tłum topniał, wsiąkał doszczętnie w noc, jak woda w czarny miał węglowy zaścielający ziemię na stacyi.
Konduktor „osobówki“ z latarką uczepioną u guzika wychylił się daleko poza pomost wagonu i patrzył, czy w dali dostrzeże trójkąt zwrotnicy, wskazujący, że nastawiona dobrze.