Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozwalał. Cieszyło go to niezmiernie, że w tej dziecinnej główce budziły się tak wcześnie myśli poważniejsze. Taką miał słabość dla chłopczyka, że gotów był od dziś dzielić z nim władzę dziedzica i pana.
— Jest tu jedno miejsce — mówił dalej Cedryk, a twarzyczka jego zasępiła się więcej jeszcze — na samym końcu wsi, Kochańcia widziała, bo ona często tam bywa; cała ulica ma domy najokropniej zniszczone, zapadłe w ziemię, wilgotne, a takie niziutkie i ciasne, że powietrza w nich braknie, odetchnąć trudno. Mieszkają tam ludzie ubodzy, nieszczęśliwi, z głodu prawie giną, ciągle chorują na febry, na reumatyzmy, dzieci umierają z nędzy. Ach! straszno pomyśleć, co się tam dzieje. Deszcz leje przez dziurawe dachy, podłoga zgniła, na ścianach grzyby rosną... Kochańcia dziś właśnie odwiedzała chorą kobietę w jednym z tych nędznych domków, tak płakała biedna Kochańcia, opowiadając mi to wszystko.
Łzy duże, jak dyamenty, zabłysły w oczętach małego lorda przy tem opowiadaniu, otarł je śpiesznie, zeskoczył z wysokiego krzesła, stanął przy fotelu hrabiego i zwyczajem swoim położył rączkę na jego kolanie.
— Ja powiedziałem Kochańci — mówił uśmiechając się przez łzy do starca — że dziadunio pewnie o tem nie wie, pan Newick nie powie-