Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podniósł głowę i zawołał głosem donośnym, aby wycie i świst wichury zwalczyć:
— Musme! Musme!...
Szybko zwróciła ku niemu zbolałą twarz, a wahanie i trwoga błysnęły w jej oczach.
— Musme! — powtórzył, podchodząc do niej. — Gdy w noc burzliwą dwa zbłąkane spotkają się ptaki, cieszą się oba, chociażby jeden był gołębicą płochliwą, drugi — orłem drapieżnym.
— Tak, sanwo... — szepnęła musme.
— Jam jest zbłąkany w nocy życia orzeł, — rzekł. — A ty?
— Ja jestem tylko gejszą... — odparła, — gejszą, która doszła do szczytu sławy, zapomniawszy o swem sercu, co zimne i samotne pozostało w pierwsze dni jesieni życia, sanwo... Chcę umrzeć, panie, tu, gdzie tak cicho, że śmierć się wydać może snem spokojnym...
Pątnik zamyślił się głęboko.
Musme patrzyła w jego surową twarz, nieruchomą, napiętnowaną twardą ręką życia, na szerokie bary i drobne, lecz silne dłonie, zaciskające bambusowy kij pielgrzyma.
Podniósł na dziewczynę oczy, które nagle opromienił błysk łagodny, i szepnął:
— Gołębica i orzeł mogą uniknąć zagłady, gdy razem o życie swoje walczyć spróbują, musme, walczyć dla siebie... Czyż nie tak?