Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

życia. Nic nie cenię, niczego nie pragnę i nie mam celu przed sobą...
— Mów!... — padł szept z wnęki skalnej.
— Chcę umrzeć... Wyszedłem dziś przed świtem, aby po raz ostatni ze szczytu Fudżi rzucić wzrok pożegnalny na leżącą u stóp góry Japonję, która dała mi wszystko i wszystko bez reszty zabrała...
— Dalej... — dobiegł szept mnicha.
— Chciałem ze szczytu świętej góry posłać przekleństwo bóstwu, co na szlak beznadziejny skierowało łódź mego życia!...
Zapadło milczenie. Szumiał deszcz, spływający po skałach. Cicho szeleściły paciorki różańca.
Gdzieś zdaleka dochodził jęk mewy zbłąkanej, przez wicher porwanej.
— Znasz-li przyjaźń, wierność, szlachetność? — zapytał mnich z cichem westchnieniem.
— Sam byłem przyjacielem wiernym dla druhów moich, a życia nie skalałem czynem nieszlachetnym! Nie pociąga mnie to! Nie w tem się kryje treść życia i pociąg do niego! — odparł pątnik surowym głosem.
— Przeżyłeś uniesienia miłości? — pytał dalej starzec.
— Nie! W ciężkiej walce i pracy przemknęło życie... Kobieta nigdy nie wchodziła w grę... — mruknął.