Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, Kenson-San, pani sama tu, w Asakusa-Ku — zawołał z udanem zdziwieniem.
— O, nie! Jestem tu z Jurakuszo Dori! — rzekła z oburzeniem, wskazując na plecy chudego młodzieńca, gapiącego się na olbrzymi szyld, z namalowanemi na nim lwami i tygrysami.
Spojrzała na kapitana i dodała niezadowolonym głosem:
— Sama z domu nie wychodzę...
— Wiem o tem i dlatego byłem zdziwiony, ujrzawszy Kenson-San samą, — ciągnął kapitan.
— Nie jestem sama, już powiedziałam! — zawołała, nerwowym ruchem otwierając parasolkę.
— Słyszałem... — odparł. — Ale ten... ten... Dori, jak pan i władca, idzie przed Kenson-San i nie byłby w możności, w razie jakiegoś wypadku, przyjść jej z pomocą! Dziwi mnie ten młodzieniec!...
— Dlaczego? Bardzo miły i inteligentny... — rzekła, podnosząc ramiona.
— Na jego miejscu oczu nie spuszczałbym z Kenson-San, śledziłbym każde stąpnięcie jej drobnych nóżek, przed każdym powiewem wiatru broniłbym jej! — wybuchnął Masao Gejo. — Tak! Tak! a nie szedłbym sobie przed nią, i nie gapiłbym się na głupie szyldy!