Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Toteż nic się nie ukryje przed Poleszukiem, kluczącym niby wilk po haszczach i rozległych hałach. Uzbrojony w siekierę i tęgi kij, przypominający najstarszą broń ludzką — maczugę, lub w oszczep, rzadziej — w widły i kurkową strzelbę o jednej, długiej lufie, drutem przymocowanej zgruba do brzozowej kolby, — sunie on bezszmernie, skrada się, jak duch bezcielesny, jak cień przechodzącej nad jeziorem chmurki — i znika w zaroślach.
Ten to wszystko widzący, niedościgniony łowiec „podchodził“ niegdyś wędrujące tu samotne żubry z Białowieży, a, gdy ziemia ta została bezpańską — w rok niespełna wytępił je co do nogi, z zasadzki śląc w kosmate cielska legendowych „turów“ przez się laną kulę, zawsze nieomylną.
Poleszuk lepiej od Indjan kanadyjskich umiał wyszukiwać „żeremia“ bobrowe i zdobywać te rzadkie, szaro-płowe, mądre gryzonie. Polesie niegdyś obfitowało w bobry gnieżdżące się na leśnych wodach, zabudowujące je niczem człowiek.