Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gniłych, obfitych w nawóz roślinny gleb, korzenie ich docierają do kwaśnych, jadowitych torfów, do cuchnącej — „zgniłej“ wody, niosącej śmiertelną truciznę. Koszlawe, nędzne, słabe, okrywają się te drzewa siwemi liszajami, tracą liście i igliwie, tkwiąc na bagniskach, smutne, porzucone, jak te częste krzyże na pohostach.
W lecie człowiek korzysta z czasu, gdy podsychają nieco najgłębsze nawet „nietry“. Wdziera się on na trzęsawiska pustynne, robiąc kładki ze zwalonych drzew, które tkwią nad topielą, oparłszy się o swe konary, niby jakieś nieznane, dawno już wymarłe gady. W innem miejscu kładą bierwiona pojedyńcze lub podwójne, przeciągają taką „kładkę“ na kilometry całe i zdobywają bagniska; w matecznikach niedostępnych budują drogi — „nakaty“ z olszynowych krąglaków a przez te groble, nieraz pływające, niby tratwy na Prypeci, — podróżują po grzęzawiskach Poleszuk i Żyd kupczący od chutoru do chutoru, aż wybrną wreszcie na błotnistą drogę lub wjadą na koleisty, wąski, pełen piachów trakt wśród borów i, zacinając koniki, popędzą do miasteczka, a nawet do przesławnej stolicy tego kraju — do Pińska, centrum poleskiego życia.
Jednocześnie w bocznych odnogach rzecznych wre praca tajna. Poleszucy chwytają tam ryby sposobami zakazanemi, rabując