Strona:F. Antoni Ossendowski - Polesie.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poleszuk buduje dla strzelca dobrze ukryty, czyli, jak się tu mówi, — „skradziony“ szałas, a na wodę, pod oczeretami puszcza krekuchę, uwiązaną do wbitego w dno drąga. Stęskniona „krekucha“ drze się na całe kacze gardło. Znajdujące się w pobliżu samce zaczynają się niepokoić. Instynkt samozachowawczy podszeptuje im jednak zdwojoną ostrożność. Słyszą one bowiem jakieś obce odcienie w zwykłej kaczej gwarze, brzmiącej teraz nieco odmiennie. Wiosna jednak złą bywa nieraz doradczynią. Jeden z kaczorów zrywa się nagle do lotu, rozbryzgując wodę; z sykiem, wydobywającym się z rozdętej gardzieli, z cichym zgrzytem barwnych piór już opada na wodę, lecz w tym radosnym momencie huk straszliwy rozdziera ciszę, a grad ołowiu strąca na powolny nurt nieruchome, bezkształtne już ciało.
„Krekucha“ wydaje jeszcze bardziej błagalny, rozpaczliwy krzyk.
Wabi nim drugiego, trzeciego... dziesiątego samca, wabi i wciąga w szalejący dokoła wir gubiącego ognia. Kaczory, jeden po drugim mkną na zew miłosny, a szybki pęd i wytężony wzrok, wypatrujący nieznanej kochanki, coraz potężniej ich roznamiętnia. Pędzą ku niej, nad czorotami robiąc zawiłe, spiralne zwroty — skrzydła niby dwa lemiesze już, już... opuszczają się ku wodzie. — Znów strzał...
Żądza miłości dopomaga ponurej, nielitościwej kośbie śmierci...
Takie jest to polowanie z „krekuchą“, być może najzdradliwsze i najstraszniejsze, bo pełne niezrównanej zbrodni... Nie jest piękne.